O głodzie, szewcu i obcasach z buraków.

Trudno nam sobie dziś wyobrazić czasy, gdy w czasie pokoju głód i niedostatek były powszechne, a ludzie umierali z głodu.
Zacytuję tu dwóch znanych nam mieszkańców ziemi strawczyńskiej: Stefana Żeromskiego i Antoniego Moćkę – artystę kowala, którego prace ( i jego syna Stanisława) możemy podziwiać w Muzeum Kowalstwa Artystycznego w Oblęgorku.

Pisał w Dziennikach S. Żeromski-student warszawski: „Rano zjadłem kawałek suchego chleba i byłem o nim do wieczora. Wstaję późno aby najkrótszym dzień uczynić”

Antoni Moćko pisze w pamiętniku: „Gospodynie na wsi wstawały o świcie. Najpierw karmiły i obrządzały inwentarz, doiły krowę, potem rozpalały ogień i gotowały śniadanie: codziennie była zalewajka składająca się tylko z barszczu i ziemniaków. Drugim posiłkiem u bogatszych rolników był obiad: najczęściej na zmianę kluski, kasze, zsiadłe mleko z ziemniakami. Kolacja składała się z chleba i mleka. Mięso bywało na święta. Gdy byłem już samodzielnym kowalem ludzie mówili że dobrze mi się powodzi bo mogę codziennie jeść biały świeży chleb ze smalcem”

Po tym wstępie mniej będzie czytelników dziwić pozew do sądu o kradzież kilku czerwonych buraków.
Działo się to w latach międzywojennych, w okolicach Strawczyna. Pewien szewc znany z dobrej roboty zatrudniał jednego czeladnika i dwóch uczniów.
Rzemieślnicy – to była grupa zawodowa, która na wsi należała do najlepiej sytuowanych – nie znająca głodu.
Szewcy, krawcy, rymarze – zrzeszeni byli w cechach rzemieślniczych tj. członkami cechu byli mistrzowie danej profesji, często zwani majstrami.
Aby zostać mistrzem, należało wcześniej odbyć 3-letnią naukę zawodu pod okiem mistrza, potem zdać egzamin czeladniczy i po następnych kilku latach – egzamin mistrzowski.
Uczniowie mieszkali na ogół u mistrza (spali na siennikach na podłodze w warsztacie) i zajmowali się pracami pomocniczymi, przeważnie nie związanymi z zawodem: rąbali drewno na opał, zamiatali obejście, karmili bydło – jeśli mistrz takie posiadał – zawodu uczyli się podglądając mistrza przy pracy…
Za taką naukę należało uiścić niemałą zapłatę.
Jedli rano barszcz z ziemniakami, w południe ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, a na kolacje kawał chleba z mlekiem, czasem ze smalcem. Niekiedy krupnik, zalewajkę – w duże święta rosół z kluskami.
W brzuchach ciągle burczało…
Egzamin na czeladnika polegał na wykonaniu pod okiem komisji cechowej, roboty/pracy typowej dla danego zawodu np. należało zrobić buty albo uprząż na konia czy też uszyć spodnie.
Po zdanym egzaminie, uczeń stawał się czeladnikiem i mógł być zatrudniany przez mistrza za wynagrodzeniem. Dawniej wymagano odbycia stażu u wielu mistrzów – czeladnicy wędrowali po całej Europie – w okresie międzywojennym procedura została uproszczona – wystarczyło być zatrudnionym u jednego mistrza.

Jeśli tak było, to po następnych 3 latach czeladnik miał prawo zdawać egzamin mistrzowski. Przed komisją musiał wykazać się wiedzą teoretyczną z zakresu swojego zawodu oraz przedstawić do oceny wykonany przez siebie luksusowy przedmiot (buty lakierki, odświętna uprząż czy suknia ślubna).
Taka praca dyplomowa nazywała się z niemiecka „majstersztyk” – i do tej pory bywa używane to słowo na oznaczenie jakiegoś wyjątkowego wytworu rąk ludzkich.

Po tym długim wstępie (wprowadzeniu) możemy zacząć opowieść:

Pewien szewc miał dwóch uczniów, 16-letnich chłopaków. Byli w połowie nauki więc zaczynali przysposabiać się do egzaminu czeladniczego.
Mistrz pokazał im jak się robi modne francuskie obcasy: należało wystrugać drewnianą specjalnie ukształtowaną kostkę, a potem obszyć ją skórą.
Aby przyspieszyć naukę, chłopcy ćwiczyli struganie obcasa … z buraków …
Była to metoda znana w tym zawodzie i nikogo nie dziwiła.
Nauka jednak szła opornie – a buraków na grządce u majstrowej – ubywało.
Trzeba dodać że chłopakom buraki pieczone w popielniku smakowały znakomicie
Gdy majstrowa zobaczyła co się stało – to na przemian płakała, przeklinała i biła czym popadnie wystraszonych uczniaków.
Uczniowie postanowili naprawić szkody i nic nikomu nie mówiąc – poszli na inną grządkę buraczaną i … majstrowa przestała się gniewać.
Pech sprawił że ktoś ich zauważył gdy w nocy buraki szabrowali i doniósł właścicielowi, człowiekowi skłóconemu z szewcem …
Ten nie zastanawiał się długo, nie starał się dogadać z szewcem – od razu złożył pozew do sądu.
Gdy się wreszcie rozprawa rozpoczęła – sąd najpierw poprosił o wyjaśnienie skarżącego – a następnie miał zeznawać szewc.
Skarżący zeznał, że szewc kradnie mu buraki i robi z nich obcasy do butów.
Wówczas sędzia zapytał skarżącego czy szewc robi dobre buty – a gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą – popukał się w czoło … i już nie pytając o nic szewca – sprawę umorzył.
Wiadomo przecież wszystkim, że buty z burakowymi obcasami nie przyniosły by dobrej sławy żadnemu szewcowi…

Powyższe rozumowanie doprowadziło sędziego do wniosku, że skarżący kłamie – a w konsekwencji skłoniło sędziego do umorzenia sprawy…
Skarżący poniósł oczywiście koszta sądowe.

Wrócił do wsi jak niepyszny. Długo go wyśmiewano a matki dzieciom mówiły: lepiej z sąsiadem się dogadać niż liczyć na sądowe wyroki.